Lotnisko we Frankfurcie to chyba najbardziej znienawidzone
prze mnie miejsce na świecie, które po prostu jest dla mnie pechowe i bardzo,
ale to bardzo go nienawidzę. Niestety, zazwyczaj, kiedy szukam w miarę tanich
lotów, odbywają się one właśnie przez Niemcy i najczęściej przez Rhein-Main-Flughafen.
Pierwszy raz miałam tam problem rok temu, podczas podróży powrotnej
z Japonii do Polski. Oczywiście lot z przesiadką, bo w porównaniu do
bezpośredniego cena była o jakieś 600 zł niższa za dwie osoby. Transfer oczywiście we Frankfurcie, czyli jak
dla mnie najgorzej zaprojektowanym lotnisku, na jakim kiedykolwiek byłam. Jest
to istny labirynt bez ładu i składu, gdzie z jednej do drugiej strefy jedziesz
kolejką, bo jest tak daleko.
Moje pierwsze niezadowolenie pojawiło się w momencie
kontroli. Pan grzecznie zapytał czy mam w plecaku tablet, komputer czy aparat.
To ostanie akurat znajdowało się w moim bagażu, więc wyjęłam i położyłam na
tatce. Zapytałam czy e-reader też ma wyjąć, na co uzyskałam odpowiedz przeczącą
(ktoś powie, mogłaś go wyjąć od razu, ale na żadnym lotnisku do tej pory tego
nie robiłam a znajdował się w czeluściach mojego niezorganizowanego plecaka).
Mój mąż przeszedł przez bramkę - wszystko w porządku, przechodzę i ja. A tu
zonk, bo zostałam zatrzymana w związku z zawartością moje plecaka
przejeżdżającego właśnie przez rentgen. Bagaż został odłożony na bok, bo przede
mną była kolejka ludzi, z którymi „coś było nie tak”. Pierwszy Pan spoko,
chwila i po sprawie. Pani za nim niestety miała kontrolę, która trwała 10 min,
towarzyszyła temu dosyć namiętna kłótnia i… policja. No nic, wszystko się
wyjaśniło i nadeszła moja kolej. Niesamowicie nieprzyjemna i chamska baba na
kontroli zwróciła mi uwagę, że w bagażu znajdują się płyny, podała mi plecak i
kazała je wyjąć. Tu karat przyznaję jej reakcję, bobo kosmetyczka powinna
pojechać przez maszynę na tacce a ja po prostu zapomniałam jej wyjąć (po ponad
20 godzinach na nogach i problemach żołądkowych w samolocie człowiek staje się
trochę ospały). Powrót na taśmę, kolejne prześwietlanie i znowu… Niemiła
kontrolerka zapytała się, co jeszcze jest w plecaku, to po kolei wymieniam i
przerwała moją wypowiedź, kiedy wspomniałam o e-czytniku. I pretensje do mnie,
dlaczego go nie wyjęłam. Mówię, że Pan przed taśmą powiedział, że nie muszę
wyjmować go na tackę, to się na mnie jeszcze wydarła, że to niemożliwe i tonem
nieznoszącym sprzeciwu, prawie rzucając plecakiem, kazała wydobyć urządzenie.
No i znowu taśma, rentgen i coś nie tak… Przejechała po bagażu i po mnie tym
specjalnym papierkiem papierkiem, co się potem go wkłada do maszyny
wykrywającej środki chemiczne i na szczęście, już wszystko było ok. Odchodząc,
powiedziałam grzecznie „good bay”, ale odpowiedzi już nie otrzymałam.
Potem była chwila wytchnienia, obiad, kawka i borading.
Przyznam szczerze, że spodziewałam się rękawa a tu taka niespodzianka –
autobusy do samolotu. Rzecz normalna, ale to, że maszyna, którą mieliśmy
lecieć, stała po totalnie innej strony lotniska, sam przejazd trwał koło 7
minut. No dobra, niech będzie i tak. Drzwi się zamykają, czekamy na pozwolenie
żeby ruszyć i jedziemy, dosłownie jedziemy, bo znowu musieliśmy się dostać na
inną stronę lotniska. Boarding, przygotowanie maszyny do startu i taxing trwały
jakieś 50 min – całkiem sporo, jak na moje poprzednie doświadczenia.
Najważniejsze, że wystartowaliśmy i opuściliśmy to lotnisko.
Kolejna przygoda, miała miejsce podczas lutowego powrotu z Bali z moim mężem. Trasa Denpasar-Taipej-Frankfurt-Warszawa zamieniła się w Denpasar-Taipej-Frankfurt-MONACHIUM-KRAKÓW. Plus był taki, że wylądowaliśmy bezpośrednio w miejscu kończącym naszą podróż, ale w drugiej strony, miałam do załatwienia pewną sprawę w Warszawie a do stolicy raczej mi nie po drodze… Zaczęło się od tego, że nie lecieliśmy liniami w ramach programu code-share (China airlines – SkyTeam, Lufthansa – Star Alliance), dlatego we Frankfurcie musieliśmy odebrać bagaż i znowu się odprawić. Po odebraniu walizek, przejechaniu tą cudowną kolejką na drugą stronę lotniska i znalezieniu okienek odprawy Lufthansy przeszliśmy do procedury self check-in. I tu spotkała nas pierwsza niespodzianka – wydrukowała się tylko moja karta pokładowa. Ponowna próba odprawy nie zmieniła tej sytuacji, dlatego udaliśmy się do stanowisk obsługiwanych przez naziemną obsługą Lufhnasy. Jak duże było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że nasz ostatni lot ma overbooking!!! Okazało się, że samolot, który podesłał LOT, był mniejszy niż ten, na który wstępnie sprzedali bilety. W sumie to podejrzewam, że miała z tym coś wspólnego awarią Dreamlinera, który tego samego dnia leciał na Mauritius i musiał zawrócić z powodu problemów z silnikiem. No, ale nic, razem z obsługą zaczęliśmy kombinować, co zrobić, żeby jakoś ten problem rozwiązać. Opcja pierwsza niezbyt nam się spodobała, bo miał to być lot do Warszawy przez Wiedeń z godziną lądowania 14.20. No cóż, bilety na pociąg o 14.40 Były już kupione za 85 zł, gdybyśmy chcieli zmienić je na późniejszą godzinę to koszt wynosił koło 300 zł. No sorry, ale nie będę dopłaca do tej wycieczki, tylko, dlatego, że ktoś coś spartaczył. Kiedy uświadomiliśmy Pani, że w sumie naszym ostatecznym celem jest Kraków, to zaproponowała, że powinniśmy iść do biura biletowego, żeby przepisano nas na bezpośredni lot do Krakowa (stwierdziłam, że przeżyje jakoś to, że nie zrealizuję swoich Warszawskich planów). Walizki z powrotem do ręki i na pięterko do Pań obsługujących rezerwację biletów. No to tłumaczymy, jaka jest sytuacja i dostaliśmy propozycję wpisania na waiting list do Krakowa. W sumie stwierdziliśmy, że samoloty na tych trasach nigdy nie są pełne to jakoś się uda. Do boardingu 30 min, więc biegusiem do odprawy, bagaż na taśmę i dalej pędem po lotnisku. Podchodzimy do Pani obsługującej bramki i mówimy, jaka jest nasza sytuacja. Nie mam pojęcia jak opisać minę tej kobiety, kiedy zrozumiałą, o co chodzi… Grzecznie nam wytłumaczyła, że lot do Krakowa też ma overbooking i szansa, że chociaż jedno z nas poleci tym rejsem wynosi 1%. Aha, bo zapomniałam wspomnieć, że nasza podróż miała zakończyć się w Krakowie 27.02 a kolejnego dnia, mój szanowny małżonek leciał do pracy do Kopenhagi. W związku z tym, stwierdziliśmy, że jeśli będzie jedno miejsce, to on wsiądzie do tego samolotu a ja dolecę kolejnym. No, ale nasz plan i tak nie wypalił… W każdym razie, Pani zdziwiła się, że od razu nie zaproponowano nam miejsc w rejsie z transferem w Monachium, do którego na pewno wsiądziemy. I dodał, że chyba należy nam się odszkodowanie… 5 minut później, z nowymi kartami pokładowymi i zmienionymi kartami bagażowymi biegliśmy do innego terminala. Jeah, udało się, 30 min na ochłonięcie i lecimy dalej. Małżonek udał się kupić coś na bezcłowej a ja, nauczona poprzednim doświadczeniem, podeszłam do obsługi z pytaniem, czy na pewno polecimy tym lotem. Pani się zaśmiała, sprawdziła kartę pokładową i upewniła mnie, że wsiądziemy i dolecimy, Dopytałam jeszcze, czy nasz bagaż na pewno leci z nami, na co uzyskałam opowiedz twierdzącą. Hufff, damy radę! Zapakowaliśmy się do małego Airbusa, siedząc w osobnych rzędach (podobnież nie było możliwości siedzenia razem, chociaż w samolocie były wolne miejsca koło siebie…), ale nie to było najgorsze. Obok mnie siedziała trochę grubsza Pani, która nie mieściła się na swoim fotelu, więc zajmować część mojego, po drugiej stronie miałam natomiast rosłego Pana, więc czułam się jak sardynka w puszcze – żadnej możliwości ruchu.
Kolejna przygoda, miała miejsce podczas lutowego powrotu z Bali z moim mężem. Trasa Denpasar-Taipej-Frankfurt-Warszawa zamieniła się w Denpasar-Taipej-Frankfurt-MONACHIUM-KRAKÓW. Plus był taki, że wylądowaliśmy bezpośrednio w miejscu kończącym naszą podróż, ale w drugiej strony, miałam do załatwienia pewną sprawę w Warszawie a do stolicy raczej mi nie po drodze… Zaczęło się od tego, że nie lecieliśmy liniami w ramach programu code-share (China airlines – SkyTeam, Lufthansa – Star Alliance), dlatego we Frankfurcie musieliśmy odebrać bagaż i znowu się odprawić. Po odebraniu walizek, przejechaniu tą cudowną kolejką na drugą stronę lotniska i znalezieniu okienek odprawy Lufthansy przeszliśmy do procedury self check-in. I tu spotkała nas pierwsza niespodzianka – wydrukowała się tylko moja karta pokładowa. Ponowna próba odprawy nie zmieniła tej sytuacji, dlatego udaliśmy się do stanowisk obsługiwanych przez naziemną obsługą Lufhnasy. Jak duże było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że nasz ostatni lot ma overbooking!!! Okazało się, że samolot, który podesłał LOT, był mniejszy niż ten, na który wstępnie sprzedali bilety. W sumie to podejrzewam, że miała z tym coś wspólnego awarią Dreamlinera, który tego samego dnia leciał na Mauritius i musiał zawrócić z powodu problemów z silnikiem. No, ale nic, razem z obsługą zaczęliśmy kombinować, co zrobić, żeby jakoś ten problem rozwiązać. Opcja pierwsza niezbyt nam się spodobała, bo miał to być lot do Warszawy przez Wiedeń z godziną lądowania 14.20. No cóż, bilety na pociąg o 14.40 Były już kupione za 85 zł, gdybyśmy chcieli zmienić je na późniejszą godzinę to koszt wynosił koło 300 zł. No sorry, ale nie będę dopłaca do tej wycieczki, tylko, dlatego, że ktoś coś spartaczył. Kiedy uświadomiliśmy Pani, że w sumie naszym ostatecznym celem jest Kraków, to zaproponowała, że powinniśmy iść do biura biletowego, żeby przepisano nas na bezpośredni lot do Krakowa (stwierdziłam, że przeżyje jakoś to, że nie zrealizuję swoich Warszawskich planów). Walizki z powrotem do ręki i na pięterko do Pań obsługujących rezerwację biletów. No to tłumaczymy, jaka jest sytuacja i dostaliśmy propozycję wpisania na waiting list do Krakowa. W sumie stwierdziliśmy, że samoloty na tych trasach nigdy nie są pełne to jakoś się uda. Do boardingu 30 min, więc biegusiem do odprawy, bagaż na taśmę i dalej pędem po lotnisku. Podchodzimy do Pani obsługującej bramki i mówimy, jaka jest nasza sytuacja. Nie mam pojęcia jak opisać minę tej kobiety, kiedy zrozumiałą, o co chodzi… Grzecznie nam wytłumaczyła, że lot do Krakowa też ma overbooking i szansa, że chociaż jedno z nas poleci tym rejsem wynosi 1%. Aha, bo zapomniałam wspomnieć, że nasza podróż miała zakończyć się w Krakowie 27.02 a kolejnego dnia, mój szanowny małżonek leciał do pracy do Kopenhagi. W związku z tym, stwierdziliśmy, że jeśli będzie jedno miejsce, to on wsiądzie do tego samolotu a ja dolecę kolejnym. No, ale nasz plan i tak nie wypalił… W każdym razie, Pani zdziwiła się, że od razu nie zaproponowano nam miejsc w rejsie z transferem w Monachium, do którego na pewno wsiądziemy. I dodał, że chyba należy nam się odszkodowanie… 5 minut później, z nowymi kartami pokładowymi i zmienionymi kartami bagażowymi biegliśmy do innego terminala. Jeah, udało się, 30 min na ochłonięcie i lecimy dalej. Małżonek udał się kupić coś na bezcłowej a ja, nauczona poprzednim doświadczeniem, podeszłam do obsługi z pytaniem, czy na pewno polecimy tym lotem. Pani się zaśmiała, sprawdziła kartę pokładową i upewniła mnie, że wsiądziemy i dolecimy, Dopytałam jeszcze, czy nasz bagaż na pewno leci z nami, na co uzyskałam opowiedz twierdzącą. Hufff, damy radę! Zapakowaliśmy się do małego Airbusa, siedząc w osobnych rzędach (podobnież nie było możliwości siedzenia razem, chociaż w samolocie były wolne miejsca koło siebie…), ale nie to było najgorsze. Obok mnie siedziała trochę grubsza Pani, która nie mieściła się na swoim fotelu, więc zajmować część mojego, po drugiej stronie miałam natomiast rosłego Pana, więc czułam się jak sardynka w puszcze – żadnej możliwości ruchu.
Ok, lądowanie w Monachium, przejazd do kolejnego terminala
kolejką, przelot (znowu w innych rzędach) i lądowanie w Krakowie. Super, prawie
w domu – odebrać bagaż, zwrócić bilety na pociąg, zamówić taxi, przejechać i
będziemy w domu. Nasz plan nie wypalił z prostej przyczyny, – kiedy taśma
bagażowa przestała działać, zrozumieliśmy, że nasze walizki już nie wyjadą…
Udaliśmy się do punktu informacji o zagubionym bagażu i okazało się, że w
dalszym ciągu znajduje się on we Frankfurcie. Nie żebym specjalnie pytała Panią
przy wejściu do samolotu, czy nasz bagaż leci z nami… Po prostu się okazało, że
jednak nie leciał ^^ Pan poinformował nas, że nasze rzeczy zostaną nadane
kolejnym lotem do Krakowa i powinny wylądować w Krakowie o 18 i istnieje
szansa, że kurier dostarczy je tego samego dnia a jeśli nie, to 28.02 powinny
być dostarczone z samego rana. Z nadzieją w naszych głowach, poszliśmy jeszcze
złożyć reklamację do głównego przewoźnika, którym był tak naprawdę był LOT a
nie Lufthansa, po prostu był to przelot w ramach ich programu code-share.
Zobaczymy, co z tego będzie, bo co jak co, ale była najbardziej stresująca
podróż w moim życiu.
Na zakończenie dodam jeszcze coś pozytywnego – walizki
dotarły do nas tego samego dnia przed 21, chociaż moja jest tak porysowana,
jakbym z 10 lat jej używała.